26.05.2025 | Źródło: China Daily | Autor: Erik Nilsson

Przed moją kolejną wizytą w Tybetańskim Regionie Autonomicznym [Xizang] spodziewałem się wędrować korytarzami Pałacu Potala, mieszkać wśród mnichów i gadać, gadać z nimi bez końca.

Jednak nauczyłem się już oczekiwać niespodziewanego, ponieważ poprzednie wizyty przyniosły mi takie niespodzianki, jak na przykład ananasy uprawiane na polach „trzeciego bieguna” planety.

Nie spodziewałem się jednak, że w pięciogwiazdkowym hotelu dostanę burgera z mięsa jaka z frytkami, że wykonam burpees na wysokości 4600 metrów, ani że na nowo odkryję tybetański ser jaka, który jest tak twardy, że chrupie głośno, gdy go żujesz i upada na twardą powierzchnię z odgłosem kamienia.

Wcześniej pochłaniałem mnóstwo dań z mięsa jaka i mnóstwo burgerów, ale nigdy burgera z jaka.

Werdykt? Zaskakująco... typowy. Szczerze mówiąc, nie wiedziałbym, że to nic innego niż zwykła wołowina, gdyby nie menu.

Ćwiczenie burpee, które wykonałem w Nyingchi — ze względu na podobieństwo do krajobrazu Alp, zwane „małą Szwajcarią Tybetu” — były wyzwaniem dla mojego trenera sztuk walki. Wyczyn przyciągnął całkiem sporą grupę, która kibicowała mi, podczas gdy niektórzy organizatorzy wycieczki mieli nadzieję, że ze strachu przed rozrzedzonym powietrzem skończę po 10 powtórzeniach.

Kilka innych osób z naszej grupy, żeby móc chodzić, a nawet tylko leżeć w autobusie, bez przerwy łapczywie ssało butle z tlenem.

Rzecz w tym, że już wcześniej spędziłem sporo czasu na wysokościach do 6000 metrów bez śladu choroby wysokościowej.

Tybetańscy znajomi żartują, że w poprzednim życiu musiałem być Tybetańczykiem. Żartuję, że byłem chyba jednak jakiem — żart, który wywołuje śmiech zarówno w Chinach, jak i Tybecie.

Widziałem ser z jaka przygotowywany w szałasie za domem pasterzy, u których mieszkałem w prowincji Qinghai, gdzie warcząca pompa zasilana generatorem pądu pryskała masłem do jednego wiadra i kapała twarogiem do drugiego.

Wielu nomadów, których odwiedziłem, rozwieszało przed swoimi namiotami brezentowe plandeki z kawałkami sera, żeby wyschły.

Sery wyglądały mi bardziej jak skamieliny zebrane spod ziemi niż nabiał przetworzony na zielonych górskich halach.

Od około dekady mam jedną gomółkę tego sera, wydaje się taka sama jak w dniu, w którym ją przywiozłem do domu. Ugryzłem kawałek na początku tego roku i nie tylko nie zachorowałem, ale też nie zauważyłem żadnej różnicy w porównaniu do tego, kiedy była świeża.

Ciekawe, jakich niespodziewanych odkryć mogę się spodziewać podczas mojej kolejnej podróży. Bowiem bez względu na to, co zaplanujemy, Tybet, jak się wydaje, i tak powiedzie nas własnymi ścieżkami.