08.04.2022 Źródło:Xinhua

Kiedy Dorshi odebrał telefon od swoich rodziców w sprawie ich przyjazdu, 27-letni tybetański lekarz był zajęty pracą w hotelu, który przeznaczono na centrum kwarantanny COVID-19 w Harbinie, w północno-wschodniej prowincji Heilongjiang w Chinach.

Był 2 marca, w przeddzień tegorocznego Tybetańskiego Nowego Roku. Rodzina postanowiła wspólnie świętować w Harbinie po tym, jak Dorshi przez dwa kolejne lata przegapił tę okazję.

Pochodzi z Tybetańskiej Prefektury Autonomicznej Garze w prowincji Syczuan w południowo-zachodnich Chinach. Od 2019 roku pracuje w tybetańskim szpitalu Harbin Derge, zajmującym się medycyną tybetańską, która jest uznawana za niematerialne dziedzictwo kulturowe Chin.

W Harbinie przypadki COVID-19 pojawiły się ponownie pod koniec lutego , akurat  wtedy, kiedy mieli przyjechać rodzice Dorshi. Dorshi zgłosił się na ochotnika do pomocy w lokalnej walce przeciw epidemii, co oznacza, że ​​nie mógł fizycznie z nimi przebywać, nawet będąc w tym samym mieście.

Rodzice Dorshiego rozpoznali go przez okno na zewnątrz hotelu, chociaż był ubrany w kombinezon ochronny, a twarz zakrywała maska ​​i tarcza.

 

Uśmiechali się i machali do syna z pudełkiem śniadaniowym w rękach. Pudełka zawierały jego ulubione jedzenie przygotowane przez jego mamę.

Dorshi odmachał. Ze względu na obostrzenia nie mógł wychodzić poza hotel. Chciał coś powiedzieć lub napisać palcem w oknie, ale w końcu nic nie zrobił. Rodzice i syn po prostu popatrzyli na siebie w ciszy.

„Bardzo mi przykro” – wspomina Dorshi. „Nie widziałem moich rodziców od prawie trzech lat, ale nawet nie rozmawialiśmy podczas tego krótkiego„ zjazdu ”.

Pudełka na lunch zostały wniesione przez pracownika hotelu i przekazane Dorshi. Po ich otwarciu zaskoczył go znajomy zapach domu. Nie mógł powstrzymać się od robienia zdjęć potraw, w tym jogurtu o smaku tybetańskim, kiełbasek baranich i tybetańskich ciastek ryżowych. Był to najbardziej wyjątkowy noworoczny obiad, jaki kiedykolwiek jadł.

„Bardzo doceniam moich rodziców za wsparcie mojej pracy” – powiedział.

Po ukończeniu tybetańskiej szkoły medycznej w Syczuanie postanowił wyjechać do Harbinu. „W Syczuanie jest wiele tybetańskich szpitali. Dlaczego wybierasz miejsce tak daleko od domu?” Mama Dorshi narzekała na to.

Ale młody człowiek chciał zobaczyć większy świat i wykorzystać swoją specjalność do leczenia większej liczby ludzi.

Po powrocie rodziców do Syczuanu Dorshi nadal pracował w hotelu, wstając codziennie o 4 rano i zbierał próbki kwasu nukleinowego chodząc „od drzwi do drzwi”. Cztery godziny snu dziennie były dla niego i jego kolegów normalne.

Lekarze musieli także zająć się innymi sprawami, takimi jak stan zdrowia psychicznego osób poddanych kwarantannie. „Niektórzy z nich cierpieli na nadciśnienie i lęki a także potrzebowali naszego pocieszenia” – powiedział Dorshi.

Ciężka praca jednak się opłaca. Był kiedyś głęboko poruszony ręcznie robionym „certyfikatem zasług” po pobraniu próbki wymazu od dziecka. „Dzięki za twoją pracę, bracie. To prezent, który ci wynagradzam” – powiedziało dziecko, wręczając mu kawałek kolorowo pomalowanego papieru.

„Tego rodzaju zachęta jest moją trwałą motywacją” – powiedział Dorshi.

Dodał, że od najmłodszych lat pokochał medycynę tybetańską. „Zapewnienie zdrowia ludziom za pomocą medycyny tybetańskiej jest dla mnie sposobem na samorealizację”.